Wyświetl wiadomość pozafabularną
Był limit, które ciało było w stanie na siebie przyjąć. Limit, który turiańskie Widmo przekraczało wielokrotnie podczas swojej służby i za każdym razem ta granica wydawała się przesuwać nieco dalej. To, co nie powinno być możliwe stawało się codziennością, z którą nadwyrężone mięśnie musiały sobie poradzić. W pewnym momencie ból stawał się nieodłącznym doznaniem, a jego nowe ogniska znikały w płomieniach niezauważone w trakcie walki, przypominając o sobie dopiero gdy emocje opadną. Wystrzeliwując do przodu, w stronę podnoszącego się Steigera, resztkami trzeźwości umysłu pchnął Volyovą na bok, z dala od linii strzału, w małym akcie rebelii wobec morderczego instynktu, który kazał mu biec dalej. Do centrum tego wszystkiego, środka całego zamieszania, powodu, przez który życie wielu osób już nigdy nie było takie samo, a innych skończyło się przedwcześnie.
Pociski karabinu przeszyły powietrze, wpadając w środek zamieszania i rozgrywanej walki. Część z nich odbiła się rykoszetem od metalowych półek, część uderzyła w już połowicznie zniszczone donice, rozpryskując dookoła ziemię. Kilka zapłonęło, kolejne, niezauważone ogniska bólu, którego Widmo w biegu nie był w stanie sprecyzować. Czy zdejmując z siebie pancerz, dostrzeże kilka siniaków, czy kilka zakrwawionych dziur?
Czy będzie miał w ogóle okazję go zdejmować?
Staranował mężczyznę, który w ostatniej chwili odwrócił ku niemu głowę. Może kierowała nim śmiałość, a może naukowa ciekawość dostrzeżenia tego, jaki chaos dział się za jego plecami. Jego ciało okazało się wątłe. Słabe. Ugięło się, zderzone z opancerzonym, dwu
metrowym przeciwnikiem, zataczając do tyłu. Wypięta dumnie klatka piersiowa była tylko nadmuchanym balonem, z którego czysta, niepohamowana agresja wypompowała całe powietrze. Przykryta ciemną krwią twarz nie przypominała tej, którą poznał wcześniej, ale w jego oczach nie zawitał strach, ani nie zawitało odkupienie. Nadciągająca śmierć nie wzbudziła w nim pierwotnych lub głęboko zakorzenionych w nim uczuć. Nie złamała maski, którą wcześniej mógł mieć na twarzy. Pozbawiony asów i zagrań, które mogłyby odwrócić przebieg tej rozgrywki, w milczeniu spoglądał na samobójczą szarżę Widma jak niezależny obserwator oglądający rozgrywającą się przy nim walkę. Być może sekunda, którą miał po tym gdy zorientował się w tym, co się dzieje, była niewystarczająca by wzbudzić w nim reakcję, być może gdyby dostrzegł Viyo z daleka, zrobiłby coś, co choć odrobinę zwiększyłoby jego szansę, lub chociaż wydał rozkaz na swoim omni-kluczu by pogrzebać turianina i wszystko to, na czym mu zależało, tak jak obiecywał. Ale poza sekundą, nie otrzymał niczego więcej.
Mathias Steiger umarł tak, jak żył - patrząc przeciwnikowi w oczy. A tak jak jego, wkrótce i świat pochłonęła ciemność.
***
Jako pierwsze, wróciło do niego to samo uczucie, którego doświadczył po wybudzeniu się z narkotycznego snu wywołanego przez Łzy Chikory. Powoli napływające do niego wrażenia sensoryczne wydawały się pochodzić nie z tego świata, a z tego, który zostawił za sobą, rzucając się na swojego przeciwnika. Receptory ostrożnie wysuwały swoje macki, badając stan i poziom uszkodzeń ciała, którego były częścią, wybudzając go ze snu.
Tak jak zwykle, pierwszym, co przywitało Vexariusa z powrotem na Chasce, był ból.
Nie miał pojęcia jak długo był nieprzytomny i jak bliski był śmierci. Początkowo, zmęczenie, które odczuwał, sugerowało, że nie otwierał oczu od wielu godzin. Mógł obudzić się w zupełnie innym miejscu, może w więzieniu, do którego prędzej czy później zapędziliby go pozostali ochroniarze Steigera, a może w drodze na szafot. Na jego klatce piersiowej spoczywał ciężar dziesięciu słoni, a ręce były zdrętwiałe, nie chcąc się poruszyć. Twarz umorusaną miał w świeżej, pachnącej ziemi. Pod pewnym względem, w jego pozycji blisko było do trumny.
Powrót do rzeczywistości był krótki, ale gwałtowny. Jego lewe ucho wydawało się znajdować pod wodą, ale drugie wychwyciło odgłosy szamotaniny, przezierającej przez nieustanny, słyszany przez niego pisk. Gdy otworzył oczy, dostrzegł pęknięty, szklany sufit, a n
ad nimi faerię barw odbitej od pięknej, obcej struktury.
W pewnej chwili, ten widok przysłoniły mu splątane, niebieskie kosmyki.
Maya wyglądała na osłabioną. Część jej włosów sklejała krew wydobywająca się z rany na głowie, a jej twarz, podobnie jak jego, pokrywała warstwa rozmazanej ziemi. Klęczała obok niego, nie zdając sobie sprawy z tego, że odzyskał świadomość. Złapała za metalową ramę, którą miał w polu widzenia i skrzywiła się, unosząc ją odrobinę do góry. Gdy to zrobiła, uścisk na jego klatce piersiowej zwolnił.
Huk wystrzału, błysk ognia odbity od metalowych ścian, był sygnałem, który zatrzymał wszystkie inne. Cisza, która nastała po nim, była nienaturalna. Umysł Viyo dostroił się do wrzawy rozpętanej przez nich walki do tego stopnia, że gdy go zabrakło, przez myśl przeszło mu, że ponownie ogłuchł. Że zdarzyło się coś jeszcze gorszego, co całkiem pozbawiło go słuchu, przekraczając granicę tolerancji.
-
Wiecie, czego nie uwzględniła wasza cholerna Etsy?
Gdyby był głuchy, znajomy głos mężczyzny nie dotarłby do jego jednego, zdrowego w tej chwili ucha. Cisza nie oznaczała czegoś gorszego, co nastąpiło po jego samobójczym ataku na Steigera. Tym razem, oznaczała chwilę oddechu.
Leżąc na ziemi, słyszał ciężkie buty obijające się o metalową podłogę, gdy mężczyzna ruszył w ich kierunku. Gdy turianin obrócił głowę w jego stronę, jego policzek trafił na coś mokrego. Leżał w kałuży krwi. Po kolorze rozpoznał, że nie własnej.
-
Miażdżypaszcz. Jebanych miażdżypaszcz. Mogłem już jechać tą doliną, ale nie. Musiałem wybrać jezioro. - warknął Khouri, wchodząc w lekko zamglony obszar widzenia Widma. Górował nad nim, tak jak górował nad drobną, pozbawioną pancerza Volyovą. Jego pancerz nie przypominał już tego, w którym opuszczał pokład fregaty. Przez jego napierśnik leciała długa, głęboka bruzda pozostawiona po sobie przez bicz energetyczny - tak wielka, że z pewnością naruszyłaby jego ciało gdyby nosił taką wersję pancerza, jaką miał na sobie Viyo.
Pochylił się, łapiąc za metalową ramę ciężkiej, wzmacnianej półki na kwiaty, która w pewnym momencie walki spadła na ziemię, przygniatając do niej turianina. Wspólnie z wątłą pomocą Volovej, wyprostował się, z trudem podnosząc mebel do pozycji pionowej i popychając do przodu. Tym samym, sto słoni zeszło z klatki piersiowej i rąk Widma, pozwalając mu się podnieść, przynajmniej do pozycji siedzącej na razie.
Żołnierz nie zwlekał. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Podłoga usłana była efektami masakry, która nastąpiła w środku. Ciała ochroniarzy leżały w kałużach krwi i flaków, zmieszanych z pochłaniaczami ciepła, ziemią i odłamkami szkła. Wokół nich leżał ich rozrzucony sprzęt, ku któremu skierował się Khouri bez chwili namysłu, zostawiając siedzącą na ziemi dwójkę.
Maya była roztrzęsiona. Klęczała obok, wpatrując się przed siebie, starając się opanować towarzyszące jej emocje lub odczucia. Jej kombinezon był brudny, ale jednocześnie zbyt ciemny by dostrzec na nim plamy krwi lub ziemię. Obok niej leżało ciało Steigera, którego klatka piersiowa była zdeformowana. Nie posiadał pancerza i turiańskiego korpusu, który uratowałby go przez wagą spadającej na nich, metalowej konstrukcji.
Ciała Reeda nie było.