22 mar 2016, o 23:37
Wiele rzeczy mogłoby ją tego wieczora jeszcze zainteresować. Na przykład jeden z tatuaży Strikera, który w końcu skojarzyła - mniej więcej, wystarczająco, by upewnić się, że na pewno już gdzieś go widziała. Albo słowa kucharza, sugerujące, że tak naprawdę niekoniecznie tym się zajmował - przynajmniej nie tylko tym. Mogłaby też zwrócić uwagę na samo nazwisko mężczyzny, od razu urządzić sobie mały research na jego temat. Wreszcie może przypomniałaby sobie o współczuciu, może ruszyłyby ją jakieś okruchy żołnierskiej moralności, może przejęłaby się bardziej losem Cegły i Scootera, może... Wiele było tych może. Naprawdę bardzo wiele. Żaden z tych wątków nie miał się jednak tego dnia rozwinąć.
Samozwańcza aktywacja omni-klucza nie była dla niej zjawiskiem nowym - biorąc pod uwagę, że narzędzie było nieodłącznym elementem jej życia i pracy, podobne przebudzenia znajdowały się na porządku dziennym. Przychodzące wiadomości, rozkazy czy choćby proste komunikaty, że system zakończył aktualizacje. Krótkie noty i rozwlekłe eseje, treści formalne i nie. To była norma, początkowo więc Dagan rzuciła tylko okiem na to, co się dzieje. Nie miała w planach się na tym skupiać. Nie teraz, kiedy zarządziła sobie wolne.
Z tym, że działo się coś... No właśnie, początkowo nic. A po tym nic nastąpiło coś. Przekaz zablokowany. Zmarszczyła brwi, bo to - cóż, to już na porządku dziennym nie było. Wiadomości odtwarzane tylko w ciszy czterech ścian? Na ile mogła się spodziewać, to nie wróżyło dobrze. Ani trochę.
Towarzystwo opuściła swoim zwyczajem - wstając nagle, bez słowa, robiąc w tył zwrot i znikając w toalecie. Rebece zdarzało się pamiętać o kulturze, owszem, ale nie wtedy, gdy coś ją zainteresowało, gdy wręcz pożarło całą jej uwagę, wygryzając przy tym całą konkurencję. Nie, w takich sytuacjach Dagan błyskawicznie zapominała o czymś takim jak dobre wychowanie. Zaczynał liczyć się tylko egoizm i własny cel, w tym przypadku - wiadomość. Dziwna wiadomość, jakaś...
- Nie rozumiem. - Pierwsze słowa, jakie jej się wyrwały, były reakcją dość naturalną. Niezbyt elokwentną, to fakt, ale współgrającą z zaskoczeniem, z bezgranicznym wręcz zdumieniem. I z konsternacją, może przede wszystkim z nią. Bo Rebecca naprawdę nie rozumiała.
Słuchała więc w ciszy. Agentka wydziału wywiadowczego, ok. Chodzi o pani ojca, ok. Gavriel zaginął, instrukcje, śmierć nie została potwierdzona, o... Nie, kurwa. Bardzo nie-ok.
Dagan nie była stworzeniem społecznym i nie wyglądała też na pasjonatkę życia rodzinnego. Zapewne nikt, kto miał z nią styczność, nie posądziłby jej o przywiązanie do domowego ogniska. I słusznie - Rebecca rzeczywiście przywiązana do niego nie była. Dom jak dom, jak nie ten to inny. Jerozolima? Znała tam więcej ścieżek niż gdzie indziej, tyle. Ale rodzina, rodzice... Umówmy się, Dagan nie poszła w kamasze dlatego, że taka była tradycja. Nie wdziała munduru dlatego, że tak postąpił jej ojciec, jednocześnie od dziecka wkładając jej do głowy wzniosłe ideały. Nic takiego się nie stało. Co więcej, Gavriel był... Był. Albo go nie było. Dzieciństwo Rebeki wiązało się ściśle wielkimi lukami w miejscach, w których powinien być ojciec, równoważonymi przez krótkie, ale intensywne powroty. Mnóstwo niedopowiedzeń, wiele odpowiedzi udzielanych wymijająco. Z tej perspektywy można by wręcz uznać, że mężczyzna ojcem nie był dobrym.
Cóż, Dagan tego nie wiedziała. Jedyne, czego była pewna, to tego, że serce zatrzymało jej się w chwili, w której przekazano jej wiadomość. Jej zdystansowane, ułomne uczuciowo i społecznie serce zamarło. Bo chodziło o ojca. Ojca.
- Ja... Tak. Tak - wychrypiała, gdy przyszła kolej na odpowiedź. Pytanie należało do prostych, były tylko dwie drogi wyboru, tak lub nie. Dla Rebeki jednak to nie był wybór. Odpowiedź była tylko jedna, nie było innych możliwości. - Proszę przysłać prom.
To było proste, oczywiste. Tel Awiw. Tak, musiała tam wrócić. Do Izraela. Do kraju, w którym się wychowywała. Na ścieżki, którymi podążała, którymi wcześniej chodzili jej rodzice, do miejsca, gdzie... Dosyć. Odetchnęła głęboko, przez moment nie zdając sobie sprawy, że wciąż jest na linii. Jeden, drugi, trzeci oddech. Gdy przypomniała sobie, że wciąż ma przed sobą kobiecy hologram, uniosła wzrok powoli. Nie musiała o nic pytać - przecież to było widać, że przynajmniej w kwestii pozostawionych przez Gavriela instrukcji agentka wie niewiele więcej. Tel Awiw... Tak. Tak, poleci tam. Poleci i...
I będziesz kolejną z tych, które czekały na komunikat o odwołaniu akcji, na zmianę statusu z "zaginiony" na "zmarły", na... Gówno. Nie będzie tak. To ojciec kazał ją tam sprowadzić, tak? Tak. Na pewno nie zrobiłby tego po to, by uczynić z niej sierotę. Nie mogło chodzić o coś tak żałosnego.
Wstała z miejsca i odetchnęła jeszcze raz, ostatni.
- Za osiem godzin... Będę czekać - oznajmiła krótko. Czegokolwiek chciałaby się jeszcze dowiedzieć, to z pewnością nie osiągnie tego tu, teraz. Nie w taki sposób. Ziemia. Musiała dotrzeć na Ziemię.
Po zakończeniu niecodziennej rozmowy wypadła z toalety jak wicher. Nie miało znaczenia, jakie to zrobi wrażenie na innych, jakie pytania przywoła. Nieistotne. Pole widzenia Dagan zawęziło się do jej własnych poczynań, do stworzonego automatycznie planu działania. Na Wiznę, po rzeczy. Po przepustkę - analityczny umysł pamiętał o formalnościach. Potem znów na Cytadelę, do mieszkania. Przeczekać. Coś zrobić, coś... Nie. Po prostu czekać. Osiem godzin, w porządku.
- Zajmijcie się koleżanką. - Tyle jeśli chodzi o wyjaśnienia. Zerknęła przelotnie na Kalishę, ta zatrzymała wyrywającego się do wścibskiej ofensywy McLoughlina. W efekcie Dagan wypadła z "El Jefe" bez słowa więcej.
Szybki powrót na krążownik, zebranie ekwipunku. Lakoniczne wyjaśnienia, dlaczego potrzebuje wolnego - zresztą, nawet gdyby chciała tłumaczyć jaśniej, nie potrafiłaby. Przecież prawie nic nie wiedziała. Nie miała pojęcia.
Potem do mieszkania. Mieszkania, w którym po raz pierwszy się zagubiła. Zebrany sprzęt, ten, który tu pozostawiła, nie uspokajał jej. W efekcie wegetowała, siedząc na brzegu łóżka i kołysząc się w przód i w tył, z twarzą schowaną w zimnych dłoniach.
Ojciec. Relacji międzyludzkich mogła nie rozumieć jak standardowy, zdrowy człowiek, ale więzi rodzinne jednak coś znaczyły. Nawet, jeśli było to pojmowanie bardzo pierwotne, zwierzęce, stadne, to nie ujmowało mu to znaczenia.
Osiem godzin. Nie wiedziała, kiedy to minęło. Nie wiedziała, czy zdążyła się w międzyczasie przespać. Nie ważne. Po ośmiu godzinach była w porcie, z przewieszoną przez ramię torbą i dodatkowych, znacznie cięższym bagażem zniecierpliwienia.