Wyświetl wiadomość pozafabularną
Jej maski zmieniały się jak w kalejdoskopie, obrazujące pędzące w jej głowie myśli. Wiedziała więcej od niego, a zarazem nie miała pojęcia jak się zachować. Niezdecydowanie przeplatało się z ponurą świadomością tego co nadciągało w ich stronę. Burza zbliżała się z każdą sekundą - albo minutą czy nawet godziną. Czas w tym miejscu upływał w inny sposób, świat działał na innych zasadach, których Widmo nie do końca potrafiło pojąć, ale też nie próbowało. Nie liczyły się górskie szczyty
w oddali ani to, jak nasycony był kolor trawy, pośród której stali na wielkiej polanie. Ich miejsce w czasie i przestrzeni traciło na znaczeniu gdy jedynym, co widział ostro przed sobą była jasna twarz stojącej obok kobiety i jej pełne emocji spojrzenie. Wszystko inne nikło w polu widzenia peryferyjnego, rozmazane i niejasne, pozostawione sobie jak problem, którym będzie mógł zająć się później.
-
Fortuna ceni odważnych - przyznała, uśmiechając się lekko, jakby dała za wygraną, a jego argumentów nie dało się zbić - albo nie było sensu tego robić w tym miejscu i w tym czasie. Za jego plecami grzmoty uderzały jeden za drugim, wybijając chory, upiorny rytm, niczym marsz nadciągającej armii lub hymny piekielne wydostające się spod ziemi, zapowiadające wyrwanie go z tej chwili ochłonięcia.
Narkotyk utrzymywał jego umysł w ochronnej bańce. Z dala od własnego ciała, z dala od bólu i cierpienia, jakie mu wyrządzono. Maya wypełniała większość jego myśli. Nie zawsze brzmiała jak ona, czasem jej głos nabierał innego charakteru, ale gdy skupiał wzrok na ustach, które wypowiadały wszystkie słowa, łatwo o tym zapominał.
Nawałnica za jego plecami przypominała jednak o swojej obecności przy każdym jego oddechu. Jak natrętna mucha, kręciła się w tyle jego głowy nawet, gdy postanawiał nie słyszeć tych odgłosów lub nie czuć wibracji ziemi, na której stali. Świat powoli się załamywał. Światło dzienne zniknęło całkowicie, pozostawiając za nimi krwawą łunę, której nie mógłby zidentyfikować, nie potrafiąc spojrzeć przez ramię. W tych barwach, jej włosy nabierały fioletowego koloru, a w oczach płonął ogień.
Uśmiechała się blado pod wpływem jego słów, pomimo strachu w oczach, którego nie byłaby w stanie ukryć. Przylgnęła do jego ciała, zadzierając głowę w górę.
-
Czy to wyzwanie? - spytała zaczepnie. Jej głos powinien utonąć w huku dookoła nich, ale słyszał go bardzo dobrze. Uniosła się na palcach wyżej, zachłannie sięgając do oferowanego jej pocałunku. Paznokcie wbiła w jego ramiona w desperackim geście, choć nie poczuł nawet bólu. Odsunęła się po chwili, znów ze smutkiem wymalowanym na twarzy, choć zniknęła z niej bezradność i zastanowienie. Przyszła ponura akceptacja. Znów stanęła w roli tej, która wie więcej od niego.
-
Ale oni idą po ciebie - powiedziała cicho, trzymając jego ramiona przez jeszcze krótką chwilę.
Huk stał się ogłuszający. Ktoś uderzył w jego plecy w tej samej chwili, w której smród stłoczonych ciał dotarł do jego nozdrzy. Z wrzawy rozpoznał krzyki tłumu, wyróżnił huki wystrzałów i odgłosy walki. Rozpoznał przeraźliwe wrzaski cywili i płacz trzymanych w ramionach dzieci.
Gdy pierwsza fala Lyesiańskiego tłumu wdarła się między nich, dłonie Mayi zniknęły. Kobietę przykryły narastające ciała i choć próbował, nigdzie nie widział niebieskich włosów ani bursztynowych oczu. Widział za to przerażenie na twarzach obijających się o niego asari, widział potykających się ludzi i leżących na Ziemi turian. Uderzany raz po raz przez rozszalałą, dziką grupę, nie czuł korespondującego z tym bólu, a jednak nie potrafił ruszyć się z miejsca. Przytłoczony i sparaliżowany, chłonął przerażające obrazy i dźwięki, czuł zapach dymu, widział upadające pochłaniacze ciepła z broni funkcjonariuszy próbujących zaprowadzić tutaj spokój. Odruchowo wyciągnął rękę w stronę policjantki, jako jedynej ubranej w pancerz bojowy, ale nie widziała jego starań zwrócenia na siebie uwagi. Krzyczała coś do tłumu, gdy on próbował ruszyć do przodu. Jego stopy były zablokowane, a trawa stała się grząska, niemożliwa do pokonania.
Gdy spojrzał w dół, zobaczył, że przykrywają ją ciała.
Jasna, smukła dłoń pojawiła się przed jego oczami chwilę po tym gdy jego umysł zalała panika. Maya stała z powrotem obok, niewrażliwa na omijający ją tłum, lecz zaniepokojona. Jej twarz wyrażała strach pomimo tego, że oboje byli w tym miejscu nietykalni. Strach przed konsekwencjami wyboru, który podjęła.
Nie powiedziała nic. W jednej chwili złapała jego dłonie, przyciągając do siebie na tyle, na ile potrafił się zbliżyć bez ruszania z miejsca. W tle usłyszał przeraźliwy ryk szturmującego w ich stronę yahga, gdy oczy Volyovej zaszły błękitem. Ciała zatrzymały się w locie w trakcie ich upadku, a uciekający na ułamek sekundy zamarli, jakby znaleźli się w pojedynczej klatce filmu.
Pierwsza iskra pojawiła się w jej prawym oku. Za nią pojawiła się następna, a jej włosy zafalowały. Błękit szybko wypierał jednak mrok. Biotyczna łuna otoczyła ich ciała, a wraz z nią podążał czarny, skrzący się dym, łapczywie porywając wytwarzaną energię i podążając jej śladem.
Biotyka otuliła jego ciało niczym kokon nieważkości, ale nim zdołał nacieszyć się nowym doznaniem, pierwsze języki ciemnego ognia dotknęły skóry. Poczuł mrowienie w kończynach, a za nim przejmujący chłód. Świat przykrył czarny dym, ale był świadom tego, że wciąż się w nim znajduje. Słyszał odległy huk, zawieszony w nieskończonej pętli ryk wypełniający jego umysł, podczas gdy języki biotycznego ognia sięgały do jego wnętrzności. Złapały za gardło, w którym uwiązł krzyk. Naparły na płuca, odbierając mu tchu. Ścisnęły mózg, pozbawiając jasności myślenia. Chwyciły za serce, wyrywając je z klatki piersiowej. Wtargnęły do jego ciała, chwytając każdą komórkę z osobna i rozrywając ją na atomy, rozkładając naturę jego istnienia na przerażające cząstki elementarne, plując w twarz opatrzności.
A potem, po prostu przestał istnieć.
Umarł, a świat umarł wraz z nim. Rozszarpany przez targające nim siły, zniknął z powierzchni łąki, którą tak pieczołowicie wytworzył jego umysł. Zniknął Lyesiański tłum, zniknął huk, zniknął yahg, zniknęła nawet Maya, której trzymające go dłonie były ostatnim, co pamiętał przed częściową utratą przytomności.
Nanosekundy wydawały się trwać wiekami, a musiały upłynąć nim ogień złoży jego ciało na nowo. Atom po atomie, komórka po komórce, upychał elementy na swoje miejsce, odtwarzając to, jakim naczyniem było turiańskie Widmo. Gdy wreszcie otworzył oczy, pierwszym, co czuł, był przejmujący ból.
Stał na metalowej podłodze w bazie, którą mógł posądzić o bycie Chascą, ale nie miał pewności. Maya stała przed nim. Uratowała ich przed nacierającym tłumem, ale jej wzrok był pusty.
Świat się odrodził. Świat do niego wrócił, ale nie był taki sam jak wcześniej. Jakby składając elementy na miejsce, czarny ogień popełnił kilka błędów. Składając jego, zapomniał o kilku częściach. Coś zostawił za sobą na idyllycznej polanie, choć nie potrafił określić co. Czuł zasianą w jego sercu czarną materię.
Czuł, że powoli i nieubłaganie, zaczyna rosnąć w jego trzewiach jak rak.
Volyova zdążyła niczego powiedzieć. Spojrzała na niego z trwogą w oczach, jak osoba winna przestępstwu, obarczająca go czymś, czego nie miała prawa na niego zrzucać. Zanim wyciągnął do niej rękę, bazę pochłonęła ciemność.
-
Pobudka, księżniczko - głos ścigał się z bólem o to, które pierwsze dotrze do jego budzącego się umysłu. Opuchnięte oko nie dawało się otworzyć, żebra bolały, leżąc na zimnej, metalowej posadzce, obite, prawdopodobnie złamane. Niebieska krew zastygła na jego twarzy i ziemi, tworząc małą kałużę. Świat wciąż był rozmazany i jedyne co widział to sufitowe światła.