29 kwie 2015, o 17:50
Nie ulegało wątpliwości, że cokolwiek działo się dotychczas w saloniku, miało przenieść się teraz do głównej sali klubu. Że zebrani tam goście mieli stać się - wbrew swej woli - świadkami czegoś, czego zapewne nie chcieli oglądać. Że powód, dla którego pojawiła się tu Anatema, niedługo miał przybrać konkretny kształt, zyskać imię, nazwisko i własną historię. Historię, która, jeśli dobrze odczytać towarzyszącą temu wszystkiemu aurę, miała się wreszcie skończyć.
Ogorzały mężczyzna ruszył w ślad za Naev, Irene ruszyła w ślad za mężczyzną. W przeciwieństwie do większości tu zebranych, to nie całemu zamieszaniu poświęcała swą uwagę, a temu, co właściwie ją do Wieczności sprowadziło. Raz, dwa, trzy - dzisiaj kradniesz ty. Rzucona jej rękawica, rękawica, którą zdecydowała się podnieść, wciąż przypominała o niewykonanym jeszcze zadaniu... A czyż może być lepsza okazja na kradzież, niż rosnąca panika i chaos, jakiego ruda była świadkiem?
Strzykawka w dłoni mężczyzny sugerowała, że to właśnie tym można by się zainteresować. Że zdobycz mająca być zwieńczeniem rzuconego jej wyzwania nie musi być zdobyczą konwencjonalną. Oczywiście, wydobycie naczynka z dłoni nieznajomego było w zasadzie niewykonalne, będąc jednak tuż obok, ciało przy ciele, Dubois nie miała problemów z dostrzeżeniem trzech dodatkowych nabojów. Niewielkie, szklane pojemniczki pełne były - przynajmniej z wyglądu - tego samego roztworu, który znajdował się w naboju załadowanym obecnie w strzykawce. Także identyczne oznaczenia, choć nieznane Irene, świadczyły o tej samej zawartości. Niewielkie naczynka niedbale wsunięte do kieszonki pół sportowej marynarki nie rzucały się może w oczy, gdy ich się nie szukało - ale złodziejka wiedziała, czego potrzebuje, stąd błysk odbitego światła dla jednych będący przypadkiem, dla niej był niczym neonowa strzałka wskazująca lokalizację pożądanych przedmiotów.
Tymczasem jednak - zmiana scenerii. Zakładając, że Dubois nie rozmyśliła się po drodze i nie wymknęła z naciąganym zapomniałam zabrać czegoś z saloniku, dotarła do głównej sali - po drodze łapiąc jeszcze rozbawiony uśmiech wybranego sobie towarzysza, uśmiech pełen zrozumienia, choć przecież wiele było spraw, których mężczyzna rozumieć nie mógł - wraz z resztą. Nie wszyscy wprawdzie rzeczywiście opuścili pełen przepychu pokój, Irene dostrzegała brak niektórych twarzy, ci jednak, którzy w jakiś sposób się liczyli, byli obecni. Naev. Ciemnoskóra gwardzistka. Mężczyzna, którego imienia wciąż nie znała i kilkoro innych, którzy z jakiegoś względu nie chcieli przegapić przedstawienia. Młodzieży - zagubionych, zastraszonych, najprawdopodobniej wspomnianych szczeniąt Ra'any - było czworo, w tym, w mniemaniu Anatemy, także Irene.
Tam zaś, na miejscu, coś już się działo. Coś, co Dubois mogła widzieć bez większych trudności - w chwili wkroczenia w większy tłum zdezorientowanych gości klubu, mężczyzna chwycił rudą za nadgarstek i pociągnął za sobą, upewniając się, że nie przeoczy przedstawienia - natomiast do czego Yasmea musiała się najpierw dopchać (co jednak sprawiło i tak znacznie mniej trudności, niż można by się spodziewać). Mniej więcej na środku sali dość naturalnie uformował się już okrąg gapiów - w większości naznaczonych złotymi gwiazdami, choć znalazło się także kilkoro bez podobnego znaku. Choć zarówno R'Ilean, jak i Dubois należały właśnie do tej drugiej grupy, choć stały właściwie na przeciw siebie w okręgu widzów, nie zwróciły na siebie szczególnej uwagi. To, co działo się w przestrzeni je dzielącej było wystarczająco absorbujące.
Na środku wydzielonej przestrzeni, otoczonej teraz przez członków Anatemy, klęczał mężczyzna. Ubrany dość elegancko, stosownie do lokalu, w jakim się znajdował, strzelał teraz rozbieganym spojrzeniem po zebranych. To, że się bał, było oczywistym dla każdego obserwatora, ale w oczach skazańca - to określenie nasuwało się samo - widać było także coś jeszcze. Rezygnację? Tak, jakby wszystkiego się spodziewał. Jakby to, co miało się wydarzyć, było dotychczas tylko kwestią czasu, a nie czymś, czego naprawdę można byłoby uniknąć.
Za plecami człowieka stanęła ciemnoskóra przedstawicielka nietypowej ochrony, stały również widziane wcześniej zarówno przez Irene, jak i Yasmeę strażniczki - te same, które przedtem eskortowały Luanę. Wyjściowe stroje, których nie wymieniły dotąd na oficjalne, ciężkie pancerze, umniejszały może nieco ich roli, nie na tyle jednak, by dwie asari faktycznie ignorować. Nawet bez masywnych konstrukcji kryjących ich ciała były wystarczająco imponujące, by czuć w związku z ich obecnością pewien niepokój - tym bardziej, że w sali obecne były także inne gwardzistki, ubrane już stosownie do spełnianego przez nie zadania.
W towarzystwie klęczącego mężczyzny obecna była wreszcie Luana. Stojąc tuż przed swą ofiarą - drapieżne spojrzenie w oczach asari nie pozostawiało złudzeń - kipiała niespożytą energią. Energią, której część uwalniała się w postaci niekontrolowanych rozbłysków biotyki. Yasmei dość łatwo przyszło skojarzyć to ze środkiem, jaki asari wpuściła sobie do krwioobiegu, choć nie umiała precyzyjnie określić związku łączącego ów braki kontroli z przyjętą chemią.
- Luano, cofnij się. - Naev dołączyła jako jedna z ostatnich, zajmując miejsce w już uformowanym kręgu. Dopiero brak reakcji podwładnej skłonił ją do wystąpienia z szeregu o dokładnie jeden krok. - Dobrze wiesz, jak ma się to odbyć.
Asari w grafitowym kostiumie parsknęła cicho.
- Za długo to trwało, Naev, a on... On przecież nawet nie zasługuje, żeby... - Kobieta potrząsnęła głową. Cierpliwość uchodziła z niej jak z powietrze z przekłutego balonika, ustępując miejsca zaślepieniu.
- Cofnij się. - Czyniąc kolejny krok do przodu, turianka skrzywiła się nieznacznie. Choć co najmniej połowa tu zebranych gotowa była zareagować na najmniejszy znak ze strony swej liderki, ta nie dała jeszcze oczekiwanego sygnału, świdrując tylko plecy Luany zimnym spojrzeniem. Spojrzeniem, które gdyby mogło, pewnie by zabiło - jednak nie tę asari, o której można by w tej chwili myśleć.
- To koniec, Naev. - Dubois nie miała żadnych problemów z rozpoznaniem głosu, a chwilę potem - także sylwetki. Wprawdzie Ra'ana nie miała już eleganckiej, podkreślającej jej walory sukienki - zamiast niej skryła swe ciało w prostym mundurze bez typowych oznaczeń jakichkolwiek służb bezpieczeństwa -i nie udawała już znudzonego gościa, tym niemniej wciąż była dla rudej kimś znajomym. Przynajmniej częściowo. - Ostrzegaliśmy cię. JA cię ostrzegałam, że jeśli jeszcze raz spróbujecie... - Machnęła ręką w pełnym irytacji geście. - Mieliśmy dobre chęci, tolerowaliśmy was, ba! nawet akceptowaliśmy. Ale nie wyszło. Wiedziałaś o tym. - Gdy Ra'ana mówiła, w klubie znów miało miejsce poruszenie. Ani Irene, ani Yasmea nie były w stanie określić, co dokładnie się działo, ale tłum przerażonych gości znów przestał być jednorodną, zepchniętą pod ściany grupą. Dudniąca muzyka tłumiła kroki, ale i agentce, i złodziejce zdało się, że gdzieś otworzyły się drzwi, ktoś krzyknął. - On jest nasz. - Choć mówiła o klęczącym mężczyźnie, jej spojrzenie wciąż utkwione było w zachowującej stoicki spokój turiance, gotowe wyłapać każdy jej ruch, każde nieprawidłowe drgnienie mięśni. I może właśnie dlatego, przez nadmierną koncentrację na liderce, coś Ra'anie umknęło.
Najpierw rozległ się zduszony okrzyk, potem gorąca krew ochlapała podłogę i pomarańczowe omni-ostrze, na koniec ciężką ciszę, jaka zapadła po ostatnich słowach Ra'any, przerwało krótkie:
- Ups.
Potem zaś nastał chaos. Ludzka panika sięgnęła zenitu - ktoś krzyczał, ktoś szlochał, wszyscy szukali drogi ucieczki. Wszyscy poza cżłonkami Anatemy, którzy jak jeden mąż zwarli szeregi nieopodal Naev; część z nich dobyła strzykawek identycznych jak ta w dłoni mężczyzny - mężczyzny, w którym Yasmea bez trudu rozpoznała Augustine'a - w kolejnej chwili aplikując sobie dawki nieznanego specyfiku. Wszyscy poza Ra'aną, która syknęła cicho, dobywając tkwiącej za pasem broni. Wszyscy poza jednostkami, które w jednej chwili oderwały się od panikującego tłumu, by zająć przypisane im wcześniej miejsca - stopień zorganizowania ich zachowania wykluczał przypadkowość. Wreszcie - wszyscy poza Myszą, która nie wiedzieć kiedy i skąd znalazła się u boku R'Ilean, rozglądając się nerwowo.
- Musimy coś zrobić, przecież nie możemy tak po prostu... Nie możemy się przyglądać! - W chwili, w której czyjś zduszony okrzyk zamienił się płynnie w spazmatycznie łapany oddech i kolejne ciało zaległo u stóp oszalałej Luany młodociana agentka najwyraźniej zapomniała, jak konkretne były wytyczne co do ich zadania.